Chociaż żaba wrzucona do wrzątku natychmiast z niego wyskoczy, tę samą żabę można ugotować na śmierć, gdy powoli będzie się podgrzewać temperaturę wody, w której już się znalazła. Tak jak w przypadku przysłowiowej żaby, nasza kultura stopniowo nas podgrzewa i niszczy. Kult żądzy i przemocy przedstawiony w technikolorze wdziera się do naszych domów za pośrednictwem czasopism, radia, gazet i telewizji. Trzydzieści lat temu nie dopuszczano do tego, by w jakimkolwiek sąsiednim kinie pokazywano pornografię, lecz teraz jest ona łatwo dostępna. Wynalezienie magnetowidu i ogólna dostępność telewizji kablowej i prywatnej sprawiły, że miliony ludzi jest wystawionych na wpływ łagodnej i ostrej pornografii, której nawet obecnie nie wolno pokazywać w kinach. Wystarczy spojrzeć na stojak z czasopismami w zwykłym sklepie spożywczym, by przekonać się, że należymy do kultury, która ma obsesję na punkcie seksu.
Ale to jeszcze nie wszystko. Światowa Organizacja Zdrowia ocenia, że bez względu na przyszłe odkrycia, nie mniej niż dziesięć milionów ludzi umrze na AIDS. Niewątpliwie niewielki procent cierpiących na AIDS to ludzie zupełnie wolni od niemoralnego prowadzenia się: chorzy na hemofilię, którym wszczepiono tę chorobę, a także niewinni współmałżonkowie, dzieci narodzone z zakażonych matek, oraz narkomani, którzy używali brudnych igieł. Nie ma jednak żadnych wątpliwości, że ta choroba wywoływana jest przez rozwiązłość, zarówno homoseksualną, jak i heteroseksualną. Gdyby cudownie powstrzymano rozwiązłość, ta choroba by zanikła.
Inni uznają, że najpilniejszym problemem Kościoła nie jest osobista moralność, lecz ogólna polityka w kwestii rodzenia dzieci. Chrześcijanie stale są oburzeni utrzymującą się tolerancją wobec aborcji na życzenie: niemało osób uznaje tę kwestię za największe wyzwanie dla współczesnego Kościoła na Zachodzie.
Bóg wie, że potrzebujemy czystości w kwestiach seksu i rodzenia dzieci. Bądźmy jednak szczerzy: niektóre społeczeństwa maja wysoki poziom prawości seksualnej, choć nie znają Boga i nie mają życia wiecznego. Na przykład wiele narodów muzułmańskich wykazuje się znacznie wyższym poziomem czystości seksualnej i znacznie niższym wskaźnikiem aborcji niż jakikolwiek naród Zachodu. Na pewno nie może to być nasza największa potrzeba.
Inni mówią, że najpilniejszą potrzebą Kościoła jest połączenie prawości i hojności w sferze finansowej. Mogłoby to być kłopotliwe, gdyby ujawniono, ilu z czytelników tej książki czasami oszukiwało przy wypełnianiu formularzy o podatku dochodowym. Był taki czas w wielu krajach Zachodu, gdy obietnica przedsiębiorcy była równie wiążąca, jak kontrakt na piśmie, lecz tak już nie jest. Korupcja na szeroką skalę wstrząsnęła instytucjami finansowymi, których nazwy były niegdyś symbolem niezawodności.
Jedną z najbardziej przerażających cech powrotu do bardziej konserwatywnego stylu życia w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych była towarzysząca temu ogromna chciwość. Konserwatyzm lat pięćdziesiątych wyrósł z wielkiego kryzysu lat trzydziestych i wojny światowej lat czterdziestych: rodzice ciężko pracowali, by zbudować dla swych dzieci świat lepszy od tego, który sami znali. Tymczasem nowy konserwatyzm nie myśli zbyt wiele o przyszłości, a jeszcze mniej o dzieciach. Chcemy uskładać sobie trochę pieniędzy, a potem je wydać; pragniemy, by rząd zrobił dla nas jak najwięcej, lecz zalegamy z podatkami do czasu, gdy nasze dzieci będą musiały zapłacić za nasze nadmierne wydatki. Techniki marketingowe są tak obmyślane, by wpoić nam myślenie, że szczęście zależne jest od zdobywania dóbr materialnych – ludzie interesu wiedzą, jak wiele kart kredytowych jest wykorzystywanych ponad miarę; pozycja społeczna bywa ściśle kojarzona z widocznym bogactwem.
Oczywiście w pewnej mierze chciwość jest cechą charakterystyczną każdej kultury w tym upadłym świecie. Jednakże w ciągu ostatnich dziesięciu lat jawny kult mamony stał się w zachodnim świecie tak zuchwały, tak oburzający i dominujący, że wielu z nas jest gotowych zrobić niemal wszystko – łącznie ze złożeniem na ofiarę własnych dzieci – by jeszcze więcej kupować. Zatem tym, czego potrzebujemy jest prawość połączona z hojnością, nowa wolność od żałosnego zniewolenia bogactwem, zniewolenia, które niszczy naszą stanowczość i pozbawia nas kierunku.
Bóg wie, że musimy zostać uwolnieni od naszego nieokiełznanego materializmu. Tymczasem musimy uczciwie przyznać, że istnieje wiele społeczeństw w znacznie mniejszym stopniu od nas oddanych naszemu kredo „Więcej!”, lecz ludzie ci nie znają Boga. Czy może to być naszą największą potrzebą?
Ktoś może jednak powiedzieć, że naszą potrzebą w tej godzinie duchowego upadku jest ewangelizacja i zakładanie zborów. Na świecie zwiększa się liczba ludności. Ponadto „misji” nie można uważać jedynie jako czegoś, co ma miejsce „gdzieś tam”. W większości krajów Zachodu wzrasta etniczne zróżnicowanie. Mówi się, że w Ameryce do roku 2000 biali, anglosascy protestanci będą stanowić tylko 47 procent ludności. Gdybyśmy zapytali, jak skuteczna była ewangelizacja pośród hiszpańskojęzycznej ludności Chicago, wśród Greków w Sydney, Arabów w Londynie lub Azjatów w Vancouver, musielibyśmy ze wstydem zwiesić nasze głowy. Miasta o światowej klasie nadal przyciągają sporą liczbę z ludności świata, podczas gdy w większości krajów Zachodu mocną stroną Kościoła (choćby ta „moc” była słaba) jest działalność na obszarach wiejskich i podmiejskich, lecz nie miejskich. Chociaż są wspaniałe jasne punkty, ewangelikalizm nie okazuje się bardzo gorliwy ani bardzo skuteczny w okazywaniu posłuszeństwa nakazowi ewangelizacji, wydanemu przez Pana.
Tak, pilnie potrzebujemy większej i lepszej ewangelizacji. Jednakże musimy uczciwie zmierzyć się z szeregiem alarmujących faktów. Jak wiele osób, które wyznały swą wiarę na ewangelizacyjnych spotkaniach światowej klasy, nadal trwa w wierze po pięciu latach od ich początkowego wyznania wiary? Po podjęciu starannych badań okazało się, że ogólnie przyjęta liczba wynosi 2 do 4 procent, to znaczy, iż tylko 2 do 4 procent osób, które wyznały wiarę podczas takich spotkań nadal w niej trwa po upływie pięciu lat, w świetle takich kryteriów, jak chodzenie do kościoła, regularne czytanie Biblii, i tym podobne.
Nawet tak przerażające statystyki nie ujawniają ogromu tego problemu. Wielu, którzy deklarują swą wiarę uznaje chrześcijaństwo tylko za pewien dodatek do ich zabieganego życia, a nie za coś, co kontroluje, narzuca i kształtuje ich wizję oraz wszystkie ich cele. Centrum Badań Religijnych na Uniwersytecie Princeton, które prowadzi badania nad religią w Ameryce, wykazało, że choć w ostatnich dziesięciu latach nastąpił niewielki wzrost liczby Amerykanów chodzących do kościoła, to należy na to patrzeć na tle wyraźnego upadku zdeklarowanych amerykańskich chrześcijan, którzy sądzą, iż między chrześcijaństwem a moralnością nie istnieje żaden zasadniczy związek. Smutna prawda jest taka, że spora część amerykańskiego chrześcijaństwa wraca do jawnego pogaństwa: zwykły poganin może być zawsze religijny, lecz pozbawiony niezbędnego przywiązania do etyki, moralności, ofiarności lub prawości.
Mówiąc krótko, ewangelizacja – przynajmniej ewangelizacja dominująca w większości świata Zachodu – nie jest na tyle mocna, by zaradzić naszemu upadkowi.
Wobec tego, może tym, czego najbardziej potrzebujemy jest zdyscyplinowane, biblijne myślenie. Potrzebujemy więcej kolegiów biblijnych i seminariów, więcej teologów, więcej szkoleń dla świeckich, więcej kazań objaśniających Biblię. W jakiż inny sposób zamierzamy wyszkolić całe pokolenie chrześcijan, którzy wzorują swe myśli na myślach Boga, jak tylko przez nauczenie ich myślenia według Pisma, by dobrze poznali Pismo?
Daleki jestem od tego, by krytykować kazania objaśniające Biblię i seminaria: takiej służbie poświęciłem swe życie. Mimo to muszę przyznać, że niektórzy studenci w instytucji, w której nauczam oraz na wydziale, potrafią poświęcać tysiące godzin na pilne studium Pisma, lecz mimo to jakimś sposobem wykazują się nadzwyczaj płytkim poznaniem Boga. Wiedza biblijna może być czymś czysto akademickim i oschłym, lecz czasem nie jest czymś budującym, życiodajnym, pobożnym, czy szczerym.
Brakuje czasu, by wyliczyć inne pilne potrzeby, które popierają różne grupy. Niektóre grupy wskazują na dojmującą potrzebę prawdziwego i żywego grupowego wielbienia Boga; inne skupiają się na trendach występujących w kraju, zalecając potrzebę angażowania się w politykę i nadawanie kierunku politycznego.
Rzecz jasna, wszystkie te sprawy są ważne. Nie chcę, by ktoś odebrał moje słowa jako lekceważenie ewangelizacji i wielbienia Boga, jako pomniejszanie wagi czystości i prawości, lub jako niedbałe podejście do zdyscyplinowanego studium Biblii. Jednakże w pewnym sensie wszystkie te pilne potrzeby są po prostu symptomem znacznie poważniejszego braku. Tą jedną sprawą, która jest najpilniejszą potrzebą zachodniego chrześcijaństwa jest głębsze poznanie Boga. Musimy lepiej poznać Boga.
Jeśli chodzi o poznanie Boga, jesteśmy kulturą duchowych karłów. Większość tego, co składa się na naszą religię ma na celu zaspokojenie naszych potrzeb – a te są prawie w jednolity sposób zakotwiczone w naszym poszukiwaniu własnego szczęścia i spełnienia. Bóg po prostu staje się Wielką Istotą, która przynajmniej potencjalnie zaspokaja nasze potrzeby i realizuje nasze aspiracje. Na ogół niewiele myślimy o tym, jaki On jest, czego od nas oczekuje i czego w nas szuka. Naszej uwagi nie przykuwają Jego świętość i miłość; Jego myśli i słowa nie ożywiają naszej wyobraźni, naszych rozmów ani priorytetów.
Według biblijnego światopoglądu głębsze poznanie Boga niesie ze sobą znaczącą poprawę w innych, wymienionych wcześniej dziedzinach, jak: czystość, prawość, skuteczna ewangelizacja, lepsze studium Pisma, udoskonalone prywatne i zbiorowe wielbienie Boga, i znacznie więcej. Jeśli jednak zabiegamy o te sprawy nie mając pełnego pasji pragnienia głębszego poznania Boga, to samolubnie uganiamy się za błogosławieństwami Boga, lecz nie szukamy Go. Jesteśmy nawet gorsi od mężczyzny, który pragnie usług swej żony – osoby, która by przychodziła do domu, gotowała i sprzątała, i z którą można by spać – lecz nie dokłada starań, żeby naprawdę poznać i pokochać swą żonę oraz odkryć, czego ona pragnie i potrzebuje. Mówię, że jesteśmy gorsi od takiego mężczyzny, ponieważ Bóg to ktoś znacznie większy niż jakakolwiek żona, większy od najlepszej z żon: On jest doskonały w miłości, uczynił nas dla samego siebie, i jesteśmy wobec Niego odpowiedzialni.
Jednym z fundamentalnych kroków w poznawaniu Boga jest pewien zasadniczy przejaw naszej znajomości Boga, modlitwa – duchowa, wytrwała, biblijnie pomyślana modlitwa. Ponad sto pięćdziesiąt lat temu Robert Murray M’Cheyne oświadczył: „Kim jest człowiek w pojedynkę na swych kolanach przed Bogiem, tym też jest, i nikim więcej”. Lecz my zlekceważyliśmy tę oczywistą prawdę. Nauczyliśmy się organizować, tworzyć instytucje, publikować książki, wnosić swój wkład w media, rozwijać ewangelizacyjne strategie, i zarządzać programami uczniostwa, lecz zapomnieliśmy o tym, jak mamy się modlić.
Wielu pastorów poświadcza, że w narodzie nastąpił zanik osobistej, rodzinnej i zbiorowej modlitwy. Nawet niedawno zorganizowane „koncerty modlitwy” są z perspektywy historycznej dość zniechęcające: niektóre z nich odznaczały się jawną manipulacją, tak że były oddalone o lata świetlne od spotkań modlitewnych odbywanych w częściach świata, które doznały przebudzenia zesłanego z nieba. Ponadto nie jest to wcale oczywiste, czy wpływają one na zmianę zwyczajów modlitewnych naszych zborów lub na prywatną pobożność znaczącej liczby wierzących.
Dwa lata temu przeprowadzono staranny wywiad kwalifikacyjny z pięćdziesięcioma studentami dużego seminarium północnoamerykańskiego, którzy ofiarowali się do zamorskiej misji podczas letnich wakacji. Jedynie trzech spośród tych pięćdziesięciu – 6 procent! – poświadczyło, że ma regularne chwile skupienia, w których czyta Pismo i oddaje się modlitwie. Czymś bolesnym i kłopotliwym mogłoby być ujawnienie życia modlitewnego wielu tysięcy ewangelicznych pastorów.
Możemy jednak sięgnąć jeszcze głębiej. Gdzie jest nasza radość z modlitwy? Gdzie jest nasze poczucie, że spotykamy się z żywym Bogiem, że podejmujemy z Bogiem przedsięwzięcie, że z prawdziwym namaszczeniem wstawiamy się przed tronem łaski? Kiedy ostatnio przeżyliśmy okres wstawiania się w modlitwie, czując, że podobnie jak Jakub czy Mojżesz wymogliśmy coś na Bogu? Jak wiele naszych modlitw to zwykłe formułki, świadomie okraszone frazesami, które nieprzyjemnie przypominają nam obłudników, których ostro krytykował Jezus?
Nie piszę o tych sprawach, by was zmanipulować lub wzbudzić poczucie winy. Lecz co powinniśmy zrobić? Czyż wielu z nas w tym, czy innym momencie nie usiłowało ulepszyć swoich modlitw, lecz tak bardzo w tym ugrzęzło, że jesteśmy zniechęceni bardziej niż kiedykolwiek przedtem? Czy nie podzielacie mojego odczucia o wadze tego problemu? Oczywiście większość z nas zna jednostki, które są wybitnymi bojownikami modlitwy. Czy jednak nie jest to prawdą, że większości z nas lepiej wychodzi organizowanie czegoś niż bojowanie? Czyż nie lepiej udaje się nam administrować niż wstawiać się w modlitwie? Czy nie jesteśmy lepsi w społeczności niż w poście? Lepsi w zabawie niż w wielbieniu Boga? Lepsi w wyrażaniu teologii niż w duchowej adoracji? Lepsi – Boże, pomóż nam! – w głoszeniu kazań niż w modleniu się?
Co jest nie tak? Czy ten smutny stan rzeczy nie jest swego rodzaju wskaźnikiem naszego poznania Boga? Czy nie powinienem zgodzić się z J. I. Packerem, który pisze: „Wierzę, że – duchowo rzecz biorąc – miarą człowieka bardziej niż cokolwiek innego jest modlitwa, tak że to, jak się modlimy jest najważniejszą z kwestii, z jakimi możemy kiedykolwiek się zmierzyć” (J. I. Packer, w: Moja ścieżka modlitwy, pod red. Davida Hanesa, Worthing, West Sussex: Henry E. Walter, 1981, s. 56)?
Skoro Słowo Boże musi reformować naszą teologię, naszą etykę i nasze praktyki, to musi również reformować nasze modlitwy. Chcemy nauczyć się, o co mamy się modlić, jakimi argumentami się posługiwać, jakie priorytety przyjąć, jakie wierzenia powinny nadawać charakter naszym modlitwom, i znacznie więcej.