Wiele z tego, o czym czytamy w dzisiejszych czasach, wzywa nas do czynienia „kolejnej wielkiej rzeczy”. Michael Horton, autor książki Ordinary: Sustainable Faith in a Radical, Restless World (Zwyczajność: zrównoważona wiara w radykalnym, niespokojnym świecie) zauważa: „Tylko jedna rzecz jest pewna – nikt nie chce być zwyczajny”.
Poniżej prezentujemy wywiad z Michaelem Hortonem przeprowadzony przez Matta Smethursta, opublikowany na stronie The Gospel Coalition.
W jaki sposób lęk przed nudą sprawia, że atrakcyjna staje się „radykalna wiara”? Dlaczego tak bardzo obawiamy się zwyczajnego, codziennego życia?
Wiele celów „radykalnej wiary” jest słusznych i dobrze umotywowanych. Lecz mogą one doprowadzić nas do wypalenia i odciągnąć nas od długoterminowej wierności.
Pod wieloma względami to właśnie amerykański ruch przebudzeniowy wpłynął na powstanie w naszej kulturze obsesji na tle „kolejnej wielkiej zmiany”. To podejście zaczyna się od oczekiwania, że każde nawrócenie będzie masowe, natychmiastowe i wymierne. Jeśli zwyczajne środki łaski, wynalezione przez Chrystusa działają zbyt powoli i niezbyt widowiskowo, to wynajdujemy nasze własne środki. Co kilka lat tworzy się nową platformę na rzecz zmiany nas samych, naszych kościołów i naszego świata. „Wszystko musi się zmienić”. „Musimy ponownie uruchomić chrześcijaństwo”. Mamy wizję „nowego rodzaju chrześcijanina”. To może wystąpić także w kręgach reformowanych chrześcijan, jeśli „niepokój” utrudni nam zapuszczenie korzeni i cierpliwe słuchanie jeden drugiego oraz świętych, którzy odeszli przed nami.
Gdy ponownie coś uruchamiam i wprowadzam rewolucyjne zmiany, wówczas to ja rządzę. Nie muszę poddawać się Trójjedynemu Bogu i Jego Kościołowi oraz pełnić tydzień po tygodniu obowiązków związanych ze stawaniem się Jego uczniem. Obowiązek, podobnie jak Ewangelia, przychodzi do mnie z zewnątrz: obcy człowiek potrzebuje kurtki, albo moja żona pragnie, bym starannie wysłuchał jej w jakiejś sprawie. Nie wybieram moich obowiązków; to one wybierają mnie. Zatem uciekam od tego zagrożenia w kierunku mojej autonomii, by dowolnie wybierać określone ruchy religijne i dzieła, do których mogę się przyłączyć, a potem się od nich odciąć. Wybieram także według swego upodobania ludzi, z którymi mogę się „zaprzyjaźnić”, a potem „zerwać przyjaźń”.
Napisałeś: „Pod wieloma względami przynależność do ruchów to lepsza zabawa niż członkostwo w zborach. Możemy być anonimowi. Mimo to, charakter ruchu utrzymuje nas w stanie niepokoju i sprawia, że zwyczajne życie w faktycznym zborze i poddanie się jemu, wydaje się czymś dokuczliwie ograniczającym i okropnie nużącym”. Bardzo podoba mi się to spostrzeżenie. Dlaczego jednak wierzący mieliby robić coś, co jest sprzeczne z ich intuicją, być może nawet niezbyt owocne i dawać pierwszeństwo temu, co rutynowe i ograniczające w odróżnieniu od tego, co nadzwyczajne i porywające?
Jak widzieliśmy podczas Arabskiej Wiosny, łatwiej jest być rewolucjonistą na placu niż pomóc w budowaniu stabilnego rządu. Łatwo jest być młodym i niespokojnym; trudniej jest być „reformowanym”. Jako owcom i pasterzom trudno nam opuścić porywającą konferencję, by powrócić do udziału w regularnym zgromadzeniu świętych, skupionych na Słowie, sakramentach, wyznawaniu grzechów, modlitwach, psalmach i hymnach, tak by cały czas 'słowo Chrystusowe mieszkało w [nas] obficie’ (Kol. 3,16).
W książce Ordinary (Zwyczajność) zapraszam ludzi, by podzielili kartkę papieru linią na pół, umieszczając najbardziej cenione przez nich rzeczy po prawej stronie, a te bardziej banalne, po lewej. Zauważ, jak wiele rzeczy z prawej strony wymaga czasu, wzrostu, umiejętności oraz dużej pomocy innych osób. Stawanie się dojrzałym uczniem Chrystusa jest niełatwe. To nie jest coś rewolucyjnego, ale zwyczajnego, i jest to naprawdę przeciwne panującej kulturze.
Jakimi sposobami ewangeliczna subkultura popiera ideę „kolejnej wielkiej rzeczy”? Czy jest w tym coś niezdrowego lub niechrześcijańskiego, jeśli chcemy robić wielkie rzeczy dla Boga?
Jonathan Edwards uważał, że przebudzenia były okresami niespodziewanego Bożego błogosławieństwa, spływającego za pomocą zwyczajnych Boskich środków łaski. Trzymaj się zwykłych środków łaski, a Bóg może zesłać przebudzenie, jeśli tak postanowi, lecz nawet wówczas będzie działał za pomocą tychże środków. Ten pogląd miał krótki żywot. Zbawienie powierzono grzesznemu człowiekowi – i sprytnemu ewangeliście – zatem amerykański ruch przebudzeniowy zaczął coraz bardziej gardzić zwykłymi środkami łaski, dostępnymi w zborach i zastępować je „nowymi środkami”, które były tak obmyślone, by możliwie najskuteczniej „wzbudzić u grzeszników pokutę” (Finney). Zamiast rosnąć jak w ogrodzie, chcemy rosnąć tak, jak to się dzieje po pożarze lasu. Przebudzenie można zaplanować wyznaczając datę, reklamując je i wynajmując scenę. Zwyczajne środki łaski to „kościelnictwo” na tle spontanicznej ekstazy towarzyszącej nadzwyczajnemu wydarzeniu.
Nikt nie powinien dopuścić do tego, by wstyd powstrzymał go przed czynieniem wielkich rzeczy! Jednak to Bóg zrobi tę jedyną wielką rzecz i doprowadzi ją do doskonałości, kiedy Chrystus powróci. On jest Dawcą, my jesteśmy na drugim końcu jako odbiorcy: „Zbuduję mój Kościół. … Nie bój się maleńka trzódko, gdyż upodobało się waszemu Ojcu dać wam Królestwo… Skoro otrzymujemy Królestwo, oddawajmy cześć Bogu tak jak Mu to miłe – z nabożnym szacunkiem i bojaźnią” – moglibyśmy cytować jeszcze wiele wersetów. Bóg może postanowić, że dokona przez nas wielkich rzeczy dla innych ludzi. Mimo to, daje On nam mnóstwo małych rzeczy do zrobienia. Codzienna wierność w tych drobnych sprawach może przerodzić się w wielkie rezultaty, lecz czy nadal będziemy się w nie angażować, jeśli nie będzie efektów? Przede wszystkim, czy tu chodzi o nas?
Jak mamy działać, by „akceptacja zwyczajności” nie stała się zasłoną dla bylejakości lub bierności?
Jest to bardzo, bardzo ważne – dlatego poświęcam temu tak wiele miejsca. To właśnie troska jest tym, co się liczy. Natomiast niespokojne zabieganie o kolejny przypływ adrenaliny czyni nas byle jakimi. Zapytaj kogoś biegłego w czymś – w sporcie, w hobby, w biznesie, w medycynie, w produkcji skrzypiec, w wychowywaniu dzieci – jak te osoby doszły od tego, co dobre, do tego, co wspaniałe. Co one powiedzą? Dzięki trosce o niezliczone, z pozoru nieważne szczegóły. Było to chodzenie do sali gimnastycznej, kiedy nie miało się na to ochoty, mając na uwadze zapłatę; było to powiedzenie nie czemuś, co miałeś ochotę zrobić, po to by być na dziecięcym meczu piłki nożnej. Cierpliwość, uwaga – zasadniczo, troszczenie się. Właśnie to się liczy. Istotnie, troszczymy się o wiele rzeczy – akurat w tym jesteśmy dobrzy. Właściwym jest, jeśli jesteśmy trochę znudzeni ustalonym porządkiem. Ale jeszcze bardziej, liczy się to, co Bóg czyni podczas tych rutynowych czynności, wykonywanych przez wiele lat.
Co złego jest w popularnym pytaniu: „Jak było dzisiaj w zborze?”.
Przynależność do ciała Chrystusa, regularne korzystanie ze środków łaski i ze społeczności świętych, jest czymś radykalnie zmieniającym życie. Lecz tego procesu nie można mierzyć w dniach, tygodniach, ani miesiącach. Musimy po prostu wierzyć obietnicy Bożej. Łatwo jest się wypalić, gdy oczekujemy, że każde publiczne nabożeństwo lub każdy codzienny czas z Panem będzie wydarzeniem powodującym trzęsienie ziemi. Jeśli okazuje się czymś zwyczajnym, to poddajemy się, bo nie chcemy, by stało się „rutyną”. Ale właśnie o to chodzi: dobrze jest mieć rutynowe zajęcia, których się trzymamy, niezależnie od fajerwerków. Ponownie, myślę tu o analogiach: „Jak było dzisiaj w twoim małżeństwie?”, „Jak było w twojej pracy?”. Przez większość czasu jest „dobrze”. Nie można stabilnie wzrastać, gdy chce się przeżywać każdego dnia jakąś rewolucję. Również pastorzy mogą się wypalić, gdy każde „przeżywanie uwielbienia” musi być wyjątkowe. To ironiczne, że cała ta szalona aktywność osłabia uświęcenie, powoduje płytkie zakorzenienie i sprawia, iż polegamy na „arcyapostołach” – pewnych kaznodziejach i ich darach, zamiast na Chrystusie i Jego darach.
Wszyscy jesteśmy powołani do wierności w naszych licznych obowiązkach, byśmy chwałę Boga i dobro bliźnich stawiali wyżej niż naszą własną wygodę. Zmienianie pieluch może nie być równie ekscytujące, co zmienianie świata, lecz małżeństwo i wychowywanie dzieci wymaga wielu osobistych ofiar. Potrzebujemy milionów chrześcijan na całym świecie, którzy są oddani rutynowym czynnościom składającym się na życie rodzinne i publiczne wielbienie – i na wszystko inne, co się z tym łączy. Lecz jeśli spojrzysz na statystyki, to okazuje się, że tracimy więcej tych pozyskanych, niż pozyskujemy zagubionych.
Niektórzy są powołani, by być zagranicznymi misjonarzami. Niektórzy nigdy nie założą rodziny, nie dlatego, że chcą być rewolucjonistami, lecz z uwagi na to, iż powołanie misyjne jest na pierwszym miejscu i Bóg w wybitny sposób się nimi posługuje. Inni mają nadzwyczajne osiągnięcia w jakimś obszarze, ale zaniedbali swoje powołanie, jakim jest opieka nad rodziną. William Carey, ojciec współczesnych misji, nie potrafił zatroszczyć się o żonę cierpiącą na depresję, która źle znosiła ciągłe przeprowadzki. Nie dbał on należycie o dobro duchowe i doczesne swoich dzieci. Wszyscy znamy podobne opowiadania o dzieciach misjonarzy i pastorów. Doświadczyłem tych potężnych napięć także w moim sercu. Uprawiamy codzienną żonglerkę, próbując pogodzić ze sobą różne powołania. To właśnie podczas podejmowania codziennych decyzji łatwo jest zasłaniać się naszą służbą („robieniem wielkich rzeczy dla Boga”) i w ten sposób uciekać przed naszym powołaniem względem najbliższych.
Kwestia zasadnicza: wielu z tych, którzy najwięcej dokonali, osiągnęło to po długim czasie, doznając zarówno sukcesów, jak i rozczarowań. Ogromna większość bohaterskich misjonarzy to ci, których nazwisk nigdy nie poznamy. A nawet u tych, których nazwiska pamiętamy, wspólnym elementem było troszczenie się o codzienne zadania i rutynowe czynności. Wszyscy byli w tym zgodni!